piątek, 29 marca 2019

3. Piekielne auto



Saint Joseph, 25.10.2005.
Godz. 21:45

Gałęzie drzew powiewały targane niczym huraganem. Burza dopiero nadchodziła, od zachodu nad miasto nadciągały pioruny i jeszcze większe krople deszczu.
  Na tle chmur zahuczała błyskawica. Rozcięła niebo na pół i uderzyła w rzekę Missouri, która była granicą między dwoma stanami.
Ruch na drodze krajowej prowadzącej do miasta ustał kiedy ulewa przybrała na sile. Nikt nie zatrzymywał się na stacji benzynowej ani w Motel 6, jedynym hotelu na trasie aż do Platt City czy Kansas.
Właściciel, którym był stary wdowiec o trudnym do zapamiętania nazwisku, nie mając innych zajęć, zliczał utarg z całego tygodnia. Był dopiero czwartek ale wywnioskował że jeśli sprawdzi się prognoza pogody, jutro także burze odstraszą mu gości.
Przeliczał gotówkę której miał w kasie sporo, mimo ery kart i płatności zbliżeniowych. Przekładał z ręki do ręki banknoty, pod nosem zliczając sume.
Stojąca na blacie lampka nocna zgasła na chwilę. Spojrzał na nią. Na szczęście neon przed budynkiem i dwie stojące nieopodal latarnie dawały wystarczająco światła by nie pomylił się w rachunkach. Nim zaczął wyzywać pracowników elektrowni, doszedł do wniosku że dzisiejszego wieczoru dużo osób będzie narzekało na awarię lub brak prądu.
Gdy zauważył nowe źródło światła na parkingu, przyjrzał sie bardziej. Podjechał samochód, co momentalnie poprawiło mu humor. Schował do kieszeni kamizelki pieniądze i wyczekiwał pierwszego klienta od kilku godzin.
Z Jeepa koloru granatowego wysiadł wysoki mężczyzna. Starzec nie dostrzegł jego twarzy, chował ją pod kapturem bluzy.
Właściciel motelu obserwował jak obcy obchodzi dookoła auto. W środku, zauważył jeszcze trzy sylwetki. Trwały rozmowy, chyba dość ostre kłótnie, co wywnioskował z gestów.
Ten w bluzie wszedł do skromnej recepcji. Zlustrował obie strony szerokiego pokoju i zatrzymał w końcu wzrok na zaciekawionym jego zachowaniem emerycie.
- Mają państwo tu mapy? Panie, takie problemy przez ten deszcz. Toż to koniec świata!
Młody i przemoknięty do suchej nitki wytłumaczył że razem z braćmi są w trasie niecały tydzień. Teraz, w rejonie Saint Joseph, padły mapy w telefonach, internet szwankuje...
- Tak, na zapleczu. Proszę poczekać. Wie Pan, dawno nikt nie pytał, nie wykładamy nawet - zaśmiał się siwowłosy i poprawił kaszkiet. To prawda, dawno nie sprzedał mapy ani kompasu. Wszystko w telefonach, choć nie  rozumiał tego postępu...
Odwrócił sie, kierując swe kroki w strone drzwi do małego pokoju socjalnego z którego jest przejście do magazynku. Nie zdziwiło go że zapytali tu a nie obok. Stacja paliw, choć codzień ma większy ruch, stoi zamknięta od kilku godzin bo w skrzynkę z bezpiecznikami uderzył piorun.
Zniknął na zapleczu. Nie widział jak z samochodu wysiadają pozostali mężczyźni, a spokojny wyraz twarzy faceta w bluzie, ustąpił miejsca grymasowi pogardy...
  Skółka
Brian był niższym ode mnie chłopakiem. Różniło nas dużo rzeczy. On miał w życiu kilka dziewczyn, ja jeszcze żadnej. On był zapraszany na imprezy, a mojego imienia nie znała większość ludzi w szkole.
A jak już, kazdy wołał Skółka. Nie wiedzieli że nazywam się Robert a pseudonim Skółka nadała mi babcia gdy jeszcze żyła. Wyśmiała tak trzy jaskółki, które potajemnie wutatuował mi Brian. Tatuaż mam na karku, mama zauważyła go dość szybko chociaż chowałem go często pod chustkami i szalikami.
Nie była zła, spytała tylko jak zniosłem ból.
Brian pędził swoim rowerem przede mną. Był szybszy, chociaż włosy przylgnęły mu do czoła i zasłaniały widok. Na stojąco jak ja, pokonywał swoim bmxem kolejne kilometry pośród drzew. Las nieopodal Saint Joseph był naszym ulubionym torem wyścigowym. Pełen sosen, które tu dominowały nad krzewami i pełen dołów które służyły nam za skocznie.
Brian pierwszy zatrzymał się przy ulicy. Droga stanowa biegła przez ten las i kawałek dalej od nas, łączyła się z Oakland Avenue,jednej z dwóch alei  w miasteczku. Są tam domy bogaczy, zadłużonych w kredyty hipoteczne albo ludzi wysoko postawionych, pracujących najczęściej w delegacji bo żadna z dobrze prosperujących firm nigdy nie otworzy filii w mieście nie przekraczającym 20 000 mieszkańców.
- Ślamazara!
Krzyknął Brian. Gdy wyhamowałem obok niego, westchnąłem i uśmiechnąłem się.
- Gdyby nie to błoto byłbym pierwszy - odpowiedziałem szybko, starając ske ukryć przed przyjacielem jak szybko oddychałem ze zmęczenia. Podejrzewałem że obaj złapiemy grype po tej jeździe. Deszcz przybrał na sile, powinniśmy siedzieć teraz w domu.
- Zapomnij, Skółka - parsknął blondyn i odgarnął grzywke. Jego kraciasta kurtka była cała mokra. Tak samo jak całe moje ubranie - Spadamy stąd. Kto pierwszy pod twoim domem!
Ruszyliśmy. Jednym z pocieszających faktów był brak ruchu. Każdy bał się piorunów, chyba że był idiotą jak ja i mój kumpel.
Brian znów był kawałek przede mną. Pedałowałem jak najszybciej. Teraz już nie mogę zrzucić winy na błoto. Brian zawsze był szybszy. Jest niższy, co za tym idzie lżejszy i do tego trenuje też lekkoatletyke w liceum. Na kondycję nie może narzekać, w przeciwieństwie do mnie który wole spędzać czas kreatywnie przy perkusji.
- Nawet ciężarówki nie jeżdżą! - krzyknął Brian, odwracając na chwilę głowę. Do mojego domu zostało już niecałe dwa kilometry.
Faktycznie, nie minął nas żaden samochód choć dystans przejechaliśmy nie mały.
Bliżej miasta, gdzie były już studzienki kanalizacyjne, woda spływała niczym wodospad a ulice byly zalane. Poziom wody mógł mieć kilka centymetrów.
- Co za dzień - sapnąłem gdy już zwolniliśmy, będąc w sąsiedztwie. W domkach paliły się światła, znaczy że prąd wrócił.
Rowery czuły opór wody. Zatrzymaliśmy się na polnej dróżce, prowadzącej na farme by odpocząć. To nie był dobry pomysł by wychodzić  z domu. Byłem pewny że kolejny tydzień spędzę w łóżku i na antybiotyku.
Pożegnaliśmy się. Podałem Brianowi rękę i odwróciłem się by odjechać w strone swojego domu.
Wtedy zobaczyłem. Pierwsze przejeżdżające auto od kilku godzin. I to w biednej dzielnicy, do tego...
Terenowy samochód pędził. Kierowca mógł być naćpany albo wypił za dużo. - Zjedź w droge, bo cie trzaśnie! - Krzyknąłem do Briana który już odjechał kawałek.
- Co?! - wrzasnął, odwrócił się i...
Fala wody zalała mnie i jego. Czerwone światła auta znikały w oddali. Przestraszeni spoglądaliśmy na siebie.
Samochód pognał w dal, jakby kierował nim sam diabeł.

Cześć. Co według was stanie się dalej? Podoba wam się klimat opowiadania?

piątek, 22 marca 2019

2. Koty czują pierwsze


John Paul Perez

Wieczór przyniósł nad Saint Joseph jeszcze większą ulewe. Noc miała być bezsenna dla tych którzy mieli dachy domów pokryte blachą bo deszcz zapowiadał sie padać do rana. Hałas na strychu szeryfa zwracał uwagę Frost, śnieżnobiałej kotki, już nieco otyłej i zmęczonej zabawami z kotami sąsiadów. Zielone oczy Frost spoglądały w stronę okna dachowego za którym jednak nie dojrzała nic szczególnego. A jednak, wsłuchana w deszcz kotka Perezów wydawała się zahipnotyzowana. Coś, czego nie dostrzegł nikt inny przykuwało wzrok zwierzęcia.

John Paul stał przy kuchence gazowej. Dumał mad garnkiem, w którym gotowała się fasolka po bretońsku. Słaba żarówka w kuchni dawała niewiele światła, ledwie widział łyżkę mieszając potrawe.

- Kolacja gotowa? - Do pomieszczenia weszła chuda, ciemno włosa kobieta. Sarah, nazwali ją rodzice trzydzieści osiem lat temu. Miała nogi jak patyczki i włosy do ramion, gdzie lekko falowały. Niebieskie oczy, mówią że John Paul zakochał się właśnie w tych oczach. We wzroku jakim spoglądała na niego surowa i nieprzystępna jeszcze wtedy pani kurator. Sarah zrezygnowała z tej pracy dzień po ślubie, za namową Johna. Mężczyzna twierdził że ten zawód i maniera jaką przyjmują pracownicy służb publicznych źle wpływają na jej urodę. Że te oczy tracą blask z dnia na dzień, więc rzuciła robotę. Wypowiedzenie podpisała już nazwiskiem Perez.

Jej ręka objęła tors Johna, a podbródek spoczął na jego ramieniu. Mąż spojrzał na nią przelotnie, wracając prawie od razu do oceniania stanu fasolki.
-Jeszcze... Nie wiem, może za mały palnik. Albo ten tani shit jest nic nie wart - powiedział swoim grubym głosem.
-Kupiłam u Dilly, nigdy nie narzekałeś na jej sklep - szepnęła zmęczona. Można było zobaczyć jak przymykają jej się powieki. Pracowała jako gospodyni u mieszkańców miasteczka. Niektórzy się jej dziwili. Po co? Jest żoną szeryfa! Ale niech was stanowisko nie zmyli. W małych miasteczkach szeryf ma jedynie szacunek a nie wysoką wypłate.
Ale gdy jest się tak uczynnym i sympatycznym jak John Paul, nie dba się o pieniądze. Temu człowiekowi wystarczy jedynie wdzięczność, dobre słowo i ukochana przy boku. Niestety nigdy nie było im dane mieć potomstwa. Sarah w genach przejęła nie tylko szczupłą sylwetkę, lecz też i choroby genetyczne. Jeśli zaszlaby w ciążę, jej życie jak i dziecka, stanęłoby pod znakiem zapytania.
John nigdy nie pomyślał o ułożeniu sobie życia z kimś innym. To był ten rodzaj miłości nw całe życie. Nieważne co się stanie nigdy nie opuści ukochanej. W zdrowiu czy 2 chorobie, zawsze będzie stał u jej boku.
- Jak już stwierdzisz gotowość, daj znać, szeryfie Perez - powiedziała, udając głos jednego z podwładnych szeryfa. Zniknęła w salonie, skąd błysnęła lampa. Pewnie Sarah sięgnęła po książkę. Mały regalik pełen różnych powieści stoi obok kwiecistej kanapy z lat 90tych.
Ciemna noc zaglądała przez okno. Na polik żony szeryfa padł blask, zza okna dobiegł huk.
Kobieta wyjrzała przez szybę, sięgając przy tym do zasłony.
- Ten deszcz chyba nigdzie sie nie wybiera - krzyknęła, słysząc jak ulewa wzmaga sie a krople stukają coraz mocniej. Pies sąsiadów zaczął szarpać łańcuchem i ujadać. Frost pewnie siedzi skulona na strychu, pomyślała po chwili.
Frost jednak wydawała się obojętna. Spoczywała ma poduszce, pod podporą dachu, na strychu. I wciąż zaopatrzona w okno, jakby zatrzęsła się. Miauknęła głośno gdy jeszcze większy grzmot przedarł niebo na pół.
Frost nigdy nie bała się burzy. A teraz, sierść na karku kotki stanęła dęba a ona cała wtuliła się głębiej w strych. Ukryta między pudłami, dalej wyczekiwała. Czegoś co nadchodziło z ciemności. Zła, którego nikt z Saint Joseph nie mógł przewidzieć.

środa, 20 marca 2019

1. Deszczowy dzień


25.10.2005
Dwupiętrowy dom obity sidingiem, od strony wschodu porastał pokaźny bluszcz. Wił się ku niebu, zachaczał o rynnę, a najwyżej położone pędy sięgały na parapet jednego z czterech pokoi na piętrze. O metal stukały krople deszczu, a w rynnie pluskała woda. Te dźwięki kołysały do snu Jenny Vegas, zmęczoną po porannej zmianie w sklepie.
Kobieta po powrocie do domu ugotowała obiad, zrobiła listę zakupów na wieczorny wypad do supermarketu i umyła podłogę w łazience. Hydraulik który wczorajszego dnia naprawiał rury okazał się nieporządnym kretynem, jak określiła go Mia, sąsiadka i bliska znajoma Jenny.
Teraz, Jen nakryta kołdrą zamykała oczy i starała się nie myśleć o niczym konkretnym. Niczym dobra melodia, deszcz sprzyjał zasypianiu i relaksacji.
Zasneła ledwo, a z drzemki obudził ją stukot butów na dole. Ciężkie podeszwy stukały o deski, ktoś rzucał kurtkę na siedzisko obok lustra. Potem zapewne zaglądnął do kuchni, nie zastał tam Jenny. Wszedł na góre, jego sylwetka mignęła jej przez przymknięte drzwi.
I ponownie zamknęła oczy, ignorując fakt że dźwięk deszczu bębniącego o parapet zakłóca teraz bębnienie jej syna w perkusje...
Skółka
Po udanej próbie kilku nowych kompozycji na bębny, wstałem ze stołka i rzuciłem pałeczki na podłogę. Pokój pogrążony w półmroku mnie znudził, więc odsunąłem zgniłozieloną roletę z okna. Światło dnia, choć stłumione chmurami, obnażyło plakat Red Hot Chill Peppers nad łóżkiem i bałagan jaki panował pod nim. Rzucałem tam ubrania, szpargały. Na łóżku leżał kraciasty koc i bluza którą zdjąłem po powrocie ze szkoły.
Zajrzałem do plecaka, wyjąłem kilka zeszytów. Gdy już zapaliłem lampkę, siadłem przy biurku i odgarnąłem przydługie, rozczochrane włosy z twarzy, ze znikomym entuzjazmem zająłem się pracą domową z historii.
Cisza w domu pozwoliła mi uporać się z tym w skupieniu, a co za tym idzie szybko. Gdy zgasiłem światło, pokój znów wydał się mniej przytulny. Małe pomieszczenie, z łóżkiem, biurkiem i szafą w ciemnym kolorze było słabo doświetlone i niskie.
 
Wyszedłem stamtąd i będąc na korytarzu, zajrzałem do pokoju mamy. Zauważyłem ją na łóżku, spała w najlepsze choć była dopiero siedemnasta. Nie przeszkadzałem jej. Po cichu zszedłem do kuchni, zajrzałem do lodówki i znalazłem naczynie z sałatką a tuż obok niego kotlety na talerzu. Wziąłem jednego, do tego świeżo ugotowane ziemniaki i wstawiłem do mikrofali. Gdy już było gotowe zabrałem się do jedzenia.
Telefon komórkowy leżący na stole wydał z siebie pikniecie, gdy już któryś raz chwaliłem umiejętności kulinarne mamy. Ale byłem aż tak głodny, bo jedzenia ze szkolnej stołówki nie tknąłem tego dnia.
Wiadomość od Briana. Pytał czy nie spotkalibyśmy się dziś, chciał wyrwać się z domu. Ma dosyć ojca, nie musiał tego pisać. Znałem doskonale stosunki rodzinne w domu Briana. Matka zastraszana przez męża, a Brian niczym jego niewolnik. Nazywany często kawałkiem gówna, wiele razy słyszałem jak ojciem tak do niego woła.
Choć deszcz dalej padał, ubrałem się cieplej i zarzuciłem kaptur na głowę. Rowerem wyjechałem na podjazd i rozejrzałem się po ulicy. Żadne auto nie nadjezdżało.
Wyjechałem więc. Jadąc na stojąco bmxem, zastanawiałem się czy lepiej mam ja, który nie znam ojca, czy Brian, będący pomyłką życiową swojego. 

Cześć. Oto kolejny rozdział. Zaciekawiła was fabuła, opis? :) Akcja dopiero zacznie się rozkręcać, dokładnie następnego dnia w opowiadaniu.

niedziela, 17 marca 2019

PROLOG


Do sklepu spożywczego Dilly's przychodzili różni klienci. Dilly dzieliła ich na tych przyciągniętych potrzebą zrobienia zakupów i tych,  których do jej sklepiku przyciągał zapach świeżo upieczonych muffinek i pączków domowej roboty.
Wypieki był nie tylko smaczne, ale i śliczne. Dilly dbała o każdą kropeczkę lukru i o to czy dokładnie nałożyła krem. Stali klienci nie zwracali na to uwagi, ale ona - zawsze.
Dał się słyszeć dźwięk dzwoneczka zawieszonego na drzwiach. Kobieta zwiewnym krokiem podeszła do lady, ignorując materiał długiej spódnicy który plątał sie jej między nogami.
Tuż obok kasy stał stojak z wielkimi lizakami  w kształcie dyni, z okazji zbliżającego się Haloween. Za łakociami, ledwo można było dostrzec twarz niziutkiej Marii Robinson. Czarnowłosa z uśmiechem przywitała się z Dilly.
- Haloween,co? Babeczki też już upiekłaś na tę okazję? - spytała młodsza od niej o piętnaście lat Maria.
- Jeszcze nie. Ale wiadomo że najważniejsze są cukierki. Dzieciaki zlecą się z całego Saint Joseph.
- Tak... Po co ja przyszłam... A tak! - Maria uniosła palec - Potrzebuje ciasto francuskie. Sam wynalazł kolejny przepis, znowu bawi się w szefa kuchni.
Czarnoskóra Dilly uśmiechnęła się. Przyjęła zapłatę od Marii i wróciła do układania pudełek z płatkami na regale. Poprawiła bandankę na głowie i nim przyniosła z zaplecza następne pudło do rozpakowania, przez drzwi wszedł kolejny z dobrze jej znanych sąsiadów. Był to szeryf Perez. Mężczyzna o pulchnej twarzy, zniszczonej już nieco zmarszczkami.
Dilly o każdym z klientów mogła coś powiedzieć. Znała męża Marii i wiedziała, że marny z niego kucharz. Znała wiecznie zapracowaną żonę szeryfa, a także pewną śmieszną historie dotyczącą jego siostry.
- Dzień dobry. Słoneczny dzień jak na październik, co Dilly? - powitał ją Perez.
- Panu to dobrze, szeryfie... Ja dzisiaj ani razu na dworze nie byłam. Towar wykładam... Może świeżej kawy, właśnie zaparzam? - uśmiechnęła się promiennie kobieta.
- Nie Dilly...Służba wzywa. Dzieciaki już przypominają sobie historię Vegasów i chcą szukać ciała. He,he...
Uśmiech spełzł z ust Dilly. Jedynie miejscowa policja potrafi śmiać się z takich rzeczy.
- Co roku to samo... A czy ktoś pomyślał o Jenny Vegas? Jak ona sie z tym czuje? Kiedy wszyscy nagle chcą szukać jej syna, a w środku wiedzą jak jest naprawde?
- To legenda, widziałaś jak media rzuciły się na tą sprawe! Nasza mieścina była na językach całego Missouri - zaśmiał się Perez, a jego wąsy uniosły się nad ustami.
- Przepraszam, jaką sprawę? - zapytał cicho kobiecy głos zza pleców szeryfa. Gdy ten odwrócił głowę, zobaczył nową mieszkankę przedmieść. Ubrana w garsonkę, z małą skórzaną torebką. Tak prezentowała się Dolores Watson.
- To pani nic nie wie? - Jednak po chwili szeryf zauważył, że kobieta jest nowa w mieście. Nie znał jej, ale wiedział że wprowadziła się do córki mieszkającej niedaleko - A,tak... Wie Pani... Mówili na niego Skółka. Znałem chłopaka, zawsze miły, chociaż taki skryty w sobie. Rzadko z domu wychodził. Po tamtym wydarzeniu to i jego matka zaczęła tylko w oknie siedzieć, nic do ludzi.. - Szeryf westchnął, odwracając się bardziej w stronę Dolores -. Ale co sie dziwić... Zniknął, przepadł na dobre. Nie wiadomo co te draby z nim zrobiły.
- W Saint Joseph zawsze było spokojnie, taka cicha mieścina - dodała Dilly, widząc że kobieta czeka na ciąg dalszy - A dwa lata temu... Cały sklep mi zrujnowali!
Uniosła się nagle Dilly.  Perez spojrzał na nią.
- Nie przejmuj się, prędko tu nie wrócą. A, Dilly... Daj mi ze dwie babeczki. i może jednak skuszę się na tą kawę.

Cześć. Oto moje nowe opowiadanie. Mam nadzieje że wam się spodoba. Nowy rozdział w tym tygodniu :)